Andrzej Greszta: Niemcy mają do mnie zaufanie
2 października 2021DW: Twoja winnica to dwa hektary winorośli na niemal pionowych kamiennych stokach nad Mozelą. Widziałam, jak przycinałeś sekatorem pędy, chodząc w górę i w dół. Tak wygląda każdy twój dzień?
Andrzej Greszta: No tak. Latem wyjeżdżam na winnicę już o wschodzie. Odchwaszczam, obcinam pędy, wycinam niedojrzałe i zepsute winogrona. Wracam wieczorem, a w nocy przygotowuję butelki, etykietuję, zakładam banderolę. Nie liczę godzin pracy. Pracuję, jak długo starcza mi sił.
Czy winiarz ma czas na odpoczynek? Czy może zwyczajnie poleniuchować?
- To nie jest zawód dla leniwych ludzi. Dopiero po winobraniu łapię oddech. Wtedy nie muszę wstawać tak wcześnie.
Dwutysięczne Kroev nad Mozelą w Nadrenii-Palatynacie to zagłębie winiarskie z ponad 40 winnicami. Od piętnastu lat produkujesz tu swoje wina ty – jedyny tutaj Polak.
- Kiedy przyjechałem po raz pierwszy do Kroev w 1996 roku, miałem 26 lat. Mieszkał tu mój kolega z czasów szkolnych, Mirek. Zaproponował mi letnią pracę u miejscowego winiarza.
Bałeś się? Byłeś młody i jechałeś do pracy do obcego kraju.
- Ja z natury jestem bardzo otwarty i ciekawy tego, co się dzieje. Ale wtedy byłem trochę podekscytowany. Przyjechałem busem do Trewiru i czekałem na Mirka chyba cztery godziny. Do Kroev było jeszcze około 40 kilometrów. Nie znałem zbyt dobrze niemieckiego, tyle co zapamiętałem z lekcji w szkole, ale udało mi się zamówić kilka kaw. Bać się nie bałem. Ciekawość była silniejsza od strachu przed nowym.
No i jak wypadło pierwsze spotkanie z winiarzami znad Mozeli?
- To jest bardzo tradycyjny, zachowawczy region, ale mieszkańcy nie żyją wyłącznie z produkcji wina, lecz także z turystyki. Dlatego są otwarci na ludzi. Szybko też nawiązywałem kontakty.
Ciężko pracowałem przy przycinaniu pędów winorośli, ale zawsze znajdowałem czas, żeby pograć w koszykówkę, pomóc w przygotowaniach do festynów. Spodobało mi się w Kroev i zacząłem przyjeżdżać co rok.
W końcu postanowiłeś zostać.
- To nie była decyzja z dnia na dzień. Podjąłem ją w 2004 roku, dojrzewałem do niej przez osiem lat.
Jakie były początki?
- Nie było łatwo, bo zaczynałem od zera. Ale plan był prosty. Chciałem nauczyć się tyle, ile się da, zostać winiarzem i zacząć pracować na własny rachunek. Doświadczenie jakieś już miałem, bo pracowałem u dobrych winiarzy: u Karla-Heinza Trossena-Punscha, u Jana Kleina w winnicy Staffelter Hof (to najstarsza działająca winnica na świecie), też u Szwajcara Daniela Vollenweidera, który wskrzesił zapomniane winnice we wsi Wolf w dolnym biegu Mozeli.
To był dobry moment, bo Polska przystąpiła do Unii Europejskiej, a ja mogłem rozpocząć naukę w pobliskiej szkole winiarskiej w Bernkastel. Jeszcze w trakcie nauki wydzierżawiłem od Jana Kleina nieduży kawałek ziemi, wynająłem małe mieszkanko na poddaszu, a piwnicę miałem u babci kolegi. Tam postawiłem pierwsze beczki i chciałem koniecznie wypróbować, czy uda mi się zrobić dobre wino. Gdyby mi się nie udało, miałem plan B.
Jaki?
- Chciałem wyjechać do Australii. Ale stało się inaczej. W 2006 roku wyprodukowałem 1400 litrów mojego pierwszego Rieslinga.
Nad Mozelą, gdzie Polaków jest dużo, a ich rola ogranicza się raczej do obcinania kiści winogron, Ty postanowiłeś pracować na własny rachunek. Odważna decyzja?
- W Polsce pracowałem jako rolnik i okazało się, że to wcale nie takie trudne przestawić się na uprawę winorośli. Tyle, że oprócz uprawy dochodzi jeszcze produkcja samego wina…
No właśnie, sam wspomniałeś, że region nad Mozelą to tradycyjne i bardzo konserwatywne środowisko winiarzy z dziada pradziada. Jaka była reakcja na śmiałą decyzję Polaka z Lubelszczyzny?
- Jan Klein bardzo mnie wspierał. Podobnie mój pierwszy szef, Karl-Heinz Trossen-Punsch, u którego pracowałem wcześniej przy winobraniu i produkcji. Już wtedy wszystkim powtarzał, że „Andrzej mógłby już sam robić wino”. A teraz po tylu latach, gdy jest na emeryturze i nie ma swoich winnic, przychodzi mi pomagać.
Czym zaskarbiłeś sobie tę sympatię i przychylność?
- Tu trzeba być pracowitym. Wtedy miejscowi patrzą na ciebie innym okiem i dają ci odczuć, że dasz radę. Myślę, że oni docenili moje zaangażowanie; to, że wkładam serce w to wszystko, co robię i chyba się do mnie przekonali, bo bardzo dobrze mnie przyjęli.
Ale po pierwszym sukcesie latem 2009 roku wydarzył się dramat. Zostałeś bez dachu nad głową. Spłonął twój dom, piwnice z winem, cała dokumentacja. Jak do tego doszło?
- To był pech. Dom, w którym mieszkałem, miał bardzo starą instalację elektryczną. Doszło do dużego zwarcia i wybuchł pożar. Ciężko było go ugasić. Byłem zrozpaczony. Nic nie zostało. Ale nie byłem sam.
W tym trudnym momencie najbardziej pomogła mi rodzina Jana Kleina ze Staffelter Hof. Pierwsze tygodnie mieszkałem u nich i udostępnili mi część swojej piwnicy, gdzie mogłem przez dwa lata dalej produkować wina. Właśnie im zawdzięczam moją dalszą egzystencję w Kroev.
Ogromne wsparcie dostałem też od burmistrza Guenthera Muellersa. Powtarzał mi: „Andrzej, nic się nie martw, jesteśmy z tobą, nie jesteś sam”. Kiedy płakałem, płakał ze mną. Wszyscy mi solidarnie pomagali, cała wioska. A miejscowy bank udzielił mi kredytu, żebym mógł stanąć na nogi.
Na szczęście zbiory w 2009 roku były naprawdę wyjątkowe. Obrodziły duże winogrona dobrej jakości. To był udany rocznik dla winnicy. Zrobiłem jedno z najlepszych win. I to dodało mi otuchy i sił.
Od kilku lat produkujesz wino ekologicznie i bez użycia maszyn.
- Tak, w 2015 roku przestawiłem się z konwencjonalnej na uprawę ekologiczną. Nie stosuję nawozów sztucznych, herbicydów. Pracuję tradycyjnie, starymi metodami. Każdy krzaczek winogron ma swój kołek i nie przestawiam go na druty. Ta metoda wymaga większego nakładu pracy, bo zbieram owoce ręcznie. Oglądam każde winogrono i te, które są zepsute, wyrzucam.
W tymże roku na Twoje Rieslingi zwróciła uwagę „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, uznając je za winiarskie odkrycie roku. Gazeta chwaliła ich harmonijną soczystą kwasowość, aromat.
- Moje szczepy Rieslinga liczą około 55 lat. Uprawiam je na dwóch najlepszych stokach w Kroev: Letterlay i Steffensberg. Są najbardziej nasłonecznione i mają żyzną łupkowatą glebę.
A to wyróżnienie w FAZ było świetną reklamą. Wtedy byłem mocno zajęty produkcją i nie miałem czasu walczyć o klienta. Już na drugi dzień po publikacji o ósmej rano posypały się zamówienia.
Ile produkujesz wina?
- Rocznie 20 tys. butelek. I niewiele się zmieni. Bo nie chcę dokupować kolejnych parceli, chociaż starzy winiarze proszą mnie, żeby przejąć ich grunty. Mają do mnie zaufanie. Widzą, jak dbam o uprawy i cenią moje tradycyjne metody. Ale ja nie mam aspiracji, by stać się wielkim producentem.
Od jakiegoś czasu wprowadzam też nowe odmiany winorośli: czerwony Donfelder i biały Bachus. Od 2018 roku zacząłem produkować także czerwone wina ze szczepu Spatburgunder.
Oprócz winnicy nad Mozelą uprawiasz ziemię w rodzinnym Tereszpolu-Kukiełkach na Lubelszczyźnie. Jak często tam jeździsz?
- Co najmniej pięć razy w roku. Mam tam trochę pola pod uprawę pszenicy i żyta, ale traktuję to bardziej jak hobby; no i okazję, żeby odwiedzić rodzinę. Pobyty łączę z dostawami wina do dystrybutorów. Mam kilku: w Zielonej Górze, w Gliwicach i Cieszynie, ale też prywatnych klientów, którzy regularnie zamawiają. Coraz więcej Polaków zagląda do mnie nad Mozelę. Ostatnio była cała grupa rowerzystów z Belgii i Holandii.
W Kroev mieszkasz już od piętnastu lat. Jacy są ci „Twoi" Niemcy z Kroev?
- Są po prostu moi. To przyjaciele, dobrzy znajomi, którzy dają mi poczucie bycia w domu. Czuję się tu jak u siebie. Pokazali mi, jak bardzo potrafią współczuć i wspierać.
A czego się od nich nauczyłeś?
- Przede wszystkim winiarskiego fachu, z czego żyję, na czym buduję, co pozwala mi się dalej rozwijać.
Czy oni nauczyli się czegoś od ciebie?
- Podpatrują u mnie metody upraw. Stale się dziwią, że uprawiam tradycyjnie, bo oni bardzo wierzą w nowoczesną technikę. A potem przyglądają się moim winogronom i nie mogą się nadziwić, że są takie duże i zdrowe. Jeden z sąsiadów za moim przykładem zrezygnował już z oprysków. To taki mój mały wkład w ochronę środowiska. (śmiech)
Byłbym zapomniał. Mam też sporą działkę, z warzywami. Teraz niektórzy biorą przykład i zakładają podobne ogródki.
Nie rozumiem, przecież własne warzywa na wsi to najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
- Okazuje się, że nie w Kroev. Ludzie stali się wygodni, wolą kupować w sklepie. Ale jak zacząłem przynosić im z pola ogórki, pomidory, kapustę, cebulę, nagle zapragnęli mieć własny ogródek warzywny. No i uczę ich, doradzam.
- W 1991 roku, pięć lat przed twoim przyjazdem nad Mozelę, Niemcy i Polacy podpisali Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Wiedziałeś o tym?
- Nie, nie interesowałem się wtedy polityką. W 1991 roku miałem dwadzieścia lat.
Jest w Traktacie m.in. mowa o „popieraniu wszechstronnych kontaktów osobistych między obywatelami”, które są „niezbędną przesłanką porozumienia i pojednania obu narodów”. Nie sądzisz, że miałeś i masz w to pojednanie swój mały wkład?
- Teraz z perspektywy czasu, mogę potwierdzić, że tak.
Czyli warto było podjąć wyzwanie?
Pewnie. Choć w trudnych sytuacjach miałem chwile zwątpienia, jednak za każdym razem przekonywałem się, że bycie winiarzem to jest moja droga, że powinienem nią dalej iść i robić to, co robię. Przez lata pobytu w Kroev przejąłem jedną niemiecką cechę. Stałem się odporny psychicznie.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>
*Andrzej Greszta pochodzi z Tereszpola-Kukiełek na Lubelszczyźnie. Od 15 lat jest jedynym polskim winiarzem w Kroev nad Mozelą w Nadrenii-Palatynacie.
W 30. rocznicę podpisania przez Polskę i Niemcy historycznego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaźni Deutsche Welle i Wirtualna Polska zainicjowały akcję „DIALOG: Rozmowy polsko-niemieckie”. To seria wywiadów i reportaży z Polakami i Niemcami – politykami i polityczkami, ludźmi biznesu, nauki i kultury – w której przypominamy przeszłość, oceniamy teraźniejszość i próbujemy naszkicować wspólną przyszłość obydwu społeczeństw.