Artur Becker: Marzę o Republice Kosmopolskiej
31 sierpnia 2024DW: Do niemieckich księgarń trafia właśnie kolejny zbiór pana esejów. To już druga pańska książka nawiązująca do ukutego przez Andrzeja Bobkowskiego pojęcia Kosmopolacy. Co pociąga pana w takiej definicji tożsamości?
Artur Becker*: Moja poprzednia książka eseistyczna, przełożona też na język polski, wyszła w 2016 r. w Niemczech trochę przypadkowo. To były rozproszone, zbierane przez lata teksty. Niektóre były zamawiane. Jej główny tekst o Kosmopolakach ukazał się najpierw w polsko-niemieckim magazynie „Dialog”. Od tego czasu zacząłem podążać tropem Kosmopolaków, osób z kręgu paryskiej „Kultury”. Najbardziej interesowała mnie kwestia ojczyzny duchowej, też w odniesieniu do mnie samego. Interesował mnie bardziej background intelektualny danej osoby niż fakt, skąd ona pochodzi. W tym teraz drugim zbiorze esejów opisuję różne tożsamości: nie tylko Polaków w kontekście polsko-niemieckim, lecz historie osób różnej proweniencji – w kontekście „Republiki Kosmopolskiej”.
Co miałoby charakteryzować „Republikę Kosmopolską”?
– Polscy emigranci powojenni, w opozycji do systemu komunistycznego w Polsce, musieli zdefiniować się bardzo politycznie. Objaśniam to w eseju z okazji wydania niedawno niemieckiego przekładu książki „Etyka i poetyka” Stanisława Barańczaka. Mnie najbardziej interesuje jednak to, nad czym pracował Czesław Miłosz, poeci i eseiści. Wokół panowała zimna wojna, a oni byli nastawieni na walkę z systemem komunistycznym. Jednakże najbardziej dla mnie było interesujące spojrzenie z lotu ptaka i np. zderzenie Gombrowicza z Miłoszem. W jednym z esejów piszę o relacji między nimi: ateisty z człowiekiem poszukującym Boga czy raczej jakiejś sensownej transcendencji i metafizyki, wartości nieprzemijalnych. W nowej książce jest też szereg esejów z podróży do krajów dość dalekich: do Chile, RPA czy Japonii. Interesowało mnie, jakie są podobieństwa w poszukiwaniu tożsamości.
Na pewno jednym z wielkich wspólnych punktów jest rola sprawców i ofiar. Np. w Japonii jest sporo porównywalnych relacji do stosunków między Polakami i Niemcami, Żydami i Niemcami czy Niemcami i Francuzami.
W Unii Europejskiej rozmywa się dziś pojęcie ścisłych granic międzypaństwowych. Kiedy Andrzej Bobkowski ukuł określenie Kosmopolacy, wiele osób jego pokroju przebywało na emigracji z konieczności, a nie – z wyboru. Dla wielu wybór miejsca zamieszkania to dziś jeden z elementów wolności. Po świecie porusza się obecnie wielu ekspatów.
– Moje własne doświadczenie emigracji jest sprzed 1989 roku. Ono jest zupełnie inne niż ludzi, którzy przyjechali tu ostatnimi laty z Warszawy czy Gdańska, znalazłszy pracę w jakiejś korporacji czy instytucji chociażby we Frankfurcie nad Menem. Zostaną tu może jeszcze dwa lata, a może i do końca swojego życia. To jest bardzo ahistoryczna, apolityczna emigracja, która nie ma nic wspólnego z tym, jak np. wyjechał Czesław Miłosz. Ale ci nowi emigranci też muszą zderzyć się z pytaniami, jaką mają tożsamość. „Republika Kosmopolska” jest zatem jak najbardziej otwartą krainą. Można zachować swoje korzenie, nie niszcząc swej starej tożsamości. Można ją wręcz rozbudować, wzbogacić poprzez spotkanie z nowymi tożsamościami. To jest taka kraina, o której właśnie marzę.
Globalnie mamy dziś bardzo negatywne, apokaliptyczne myślenie o przyszłości. Wiąże się to z katastrofami klimatycznymi, z potencjalnymi wojnami itd. Z perspektywy lotu ptaka ludzkość zawsze się to podnosiła, to upadała. Peter Sloterdijk ma jednak rację, że każdy dziś żyje w swojej bańce. Budujemy, każdy w swojej bańce, swoje własne republiki, które się ze sobą zderzają. Miewa to też pozytywne strony. Pojawiają się czasami interesujące, nawet wręcz bardzo potrzebne nowe ruchy, jak Black Lives Matter czy nowy nurt feministyczny.
Pana własna tożsamość związana jest z Warmią, a więc rejonem kulturowego pogranicza. Zapowiadał się pan we wczesnej młodości na pisarza polskiego. Niewiele później, w latach 90., został pan pisarzem niemieckim, poetą i eseistą.
– Tak, ale moja niemieckość jest zupełnie inna aniżeli u pisarzy, dla których niemiecki jest językiem ojczystym. Używam tego języka, ale piszę w nim o swoich sprawach, które mnie interesują. Z drugiej strony beletrystyka, także wiersze, ma mieć wymiar uniwersalny. Dlatego nie jestem i nie byłem w stanie pisać z takim narodowym spojrzeniem. Poprzez język przynależę de facto do literatury niemieckojęzycznej, ale muszę prowadzić taki specyficzny dialog z niemieckim otoczeniem. Nie jestem bowiem w stanie przejąć odpowiedzialności związanej z Niemcami za różne wydarzenia w ich historii. Tu nie chodzi jedynie o Niemcy i Holocaust oraz o okupację w Polsce, ale też chociażby o rok 1989 itp.
Mam zupełnie inne doświadczenia i historię mojej tożsamości. Nawiasem mówiąc: dzisiaj jest większa tęsknota za zrozumieniem innych tożsamości, niż to było przed 1989 rokiem czy jeszcze przed II wojną światową. Jesteśmy dziś tak mobilni i możemy się komunikować, nasz dostęp do informacji jest też zupełnie inny. Powieści muszą szybciej reagować na szereg uciążliwych, dręczących nas pytań, też o naszą tożsamość.
Liczne powieści, które napisał pan w języku niemieckim, w kolorycie są bardzo polskie czy wschodnioeuropejskie. Ich bohaterowie często są Polakami albo pochodzą z polsko-niemieckiego pogranicza.
– Wschód często u mnie spotyka się z Zachodem, dochodzi do dialogu. Jednakże nie chodzi mi o pouczanie czy pisanie moralizatorskiej prozy. Wychodzę z założenia, że figury same to sobie między sobą załatwią. Dlatego np. w ostatniej mojej powieści pt. „Drang nach Osten” są postaci, będące czarnymi charakterami albo białymi, albo leżące gdzieś pośrodku, ale autor tam nie odgrywa moralizującej, nadrzędnej roli. Podoba mi się to, co robił np. John Steinbeck w powieściach, pozwalając swym figurom na wszystko. Autor stał z boku i nie oceniał. Oceniać mogę w wierszu albo w eseju, ale nie w beletrystyce. Rzeczywiście, jeśli chodzi o to zderzenie Wschód – Zachód, to na tym najlepiej się znam. Na pewno napiszę w najbliższych latach takie książki, których akcja dzieje się w Niemczech, we Włoszech, w Chile czy Japonii, ale gdzie główna figura związana będzie jednak z Polską. Bo ja chcę być prawdziwy w tym wszystkim. Bardzo niebezpieczne jest zakładanie kostiumów.
W wydanych właśnie esejach przybliża pan niemieckiemu czytelnikowi takich twórców i Kosmopolaków, jak Gustaw Herling-Grudziński, Witold Gombrowicz, ale też Krzysztof Kamil Baczyński czy Tadeusz Borowski. Twórcą, któremu od lat niezmiennie poświęca pan sporo miejsca jest Czesław Miłosz. Ubolewa pan, że Miłosz nie jest w Niemczech tak znany jak Zbigniew Herbert czy Wisława Szymborska.
– Karl Dedecius i też inni tłumacze świetnie przełożyli szereg wierszy Miłosza. Ale tak naprawdę to Dedecius uciekał od Miłosza, nie chcąc zajmować się zbyt intensywnie pisarzem, który przecież był persona non grata w Polsce. Dedecius był nastawiony na szeroki dialog. Poza tym wiersze Zbigniewa Herberta były o wiele łatwiejsze w lekturze, aniżeli wiersze Miłosza, które wymagały ogromnej erudycji. Książki Miłosza trzeba najpierw intensywnie przestudiować, aby pojąć, o co tam chodzi. Tłumacz Karl Dedecius chętnie sięgał też po wiersze Szymborskiej, które są przystępniejsze, pełne humoru. Każdy może ją zrozumieć, sobie te wiersze wydrukować i powiesić na ścianie, gdzieś w Paryżu czy Berlinie. Podobnie Zbigniew Herbert ze swym sposobem klasycystycznego, modernistycznego pisania nie był nadto trudny. Herberta zajmowanie się kulturą antyczną, mitologią, jest pełne symboliki, ale zostaje ona zgrabnie i przystępnie przedstawiona. Można się z tym identyfikować, podobnie jak z jego figurą Pana Cogito, mającą problemy z własną tożsamością. Z drugiej strony są to jednak utwory pełne ironii.
Tego u Miłosza kompletnie nie ma. U niego w poezji, tak jak w filozofii Henriego Bergsona jest zawarte po prostu wszystko. Czy to będzie filozofia, literatura, kulturologiczny temat, czy figury, pochodzenie, spojrzenie z lotu ptaka na Kalifornię, na świat. Trzeba dużo podróżować, dużo wiedzieć i czytać, ale w efekcie końcowym jako czytelnik u Miłosza czuję się jak w raju. Inni pisarze w porównaniu z nim są moim zdaniem monotonni. Zupełnie jakby pisali cały czas jeden i ten sam wiersz.
Mieszka pan we Frankfurcie nad Menem. Mieście, które może kojarzyć się z siedzibami banków, ale też z ośrodkiem uniwersyteckim, gdzie ukształtowała się krytyczna, filozoficzna szkoła frankfurcka.
– We Frankfurcie mieszkam od czterech lat, wcześniej przez ponad 30 lat mieszkałem w okolicach Bremy. Od razu poczułem się we Frankfurcie jak ryba w wodzie, jakbym powrócił do źródła. Mieszkam na stałe w hotelu. Wzięło się to stąd, że napisałem powieść o hotelu Lindley, a potem jego właściciel spytał się mnie, czy nie chciałbym w tym hotelu zamieszkać. Zresztą od lat miałem we Frankfurcie wiele kontaktów, przyjeżdżałem tu na Targi Książki, miałem licznych przyjaciół.
Sprowadziłem ostatnio w końcu do hotelu całą moją bibliotekę. Takie życie ma wiele zalet – jestem wśród ludzi z całego świata. Od jakiegoś czasu dorabiam sobie w hotelowej recepcji. Zebrane obserwacje też z pewnością przeleję na papier. Ostatnio całe moje archiwum, teksty po polsku i po niemiecku, przekazałem na Uniwersytet Goethego. Dziewięć kartonów manuskryptów spoczęło na półkach pomiędzy Adorno i Horkheimerem. Przez wiele lat wydawałem moje książki we Frankfurcie w wydawnictwie Weissbooks. Odnalazłem się w tym mieście nie tylko w kontekście szkoły frankfurckiej, ale też literacko.
Mnie samego rzeczywiście interesuje krytyczne spojrzenie na świat tej słynnej szkoły. Wszystko muszę najpierw za Adornem ponownie zdefiniować, by następnie móc krytycznie to ocenić. Także po to, aby na nowo tworzyć, pisać, zastanawiać się nad naszą tożsamością. W miarę możliwości staram się podróżować. Właśnie jestem teraz w Wenecji, gdzie często odwiedzam wieloletnią przyjaciółkę, która jest Żydówką i jej partnera o korzeniach polsko-śląskich. W naszych rozmowach spotykamy się na gruncie kosmopolskim.
Wiele z esejów, zwłaszcza dotyczących aktualnych wydarzeń politycznych w Europie Środkowej i Wschodniej opublikował pan najpierw w niemieckich dziennikach. Z jakimi czytelniczymi reakcjami spotykają się pańskie teksty po napadzie Rosji na Ukrainę?
– Niemcy boją się wybuchu III wojny światowej. Kompletnie nie rozumieją, że my w Polsce z takim strachem żyliśmy od 1945 roku i żyjemy do dziś. Perspektywa nie tylko Niemców, ale całego Zachodu jest kompletnie inna aniżeli Europy Środkowej i Wschodniej. Rozumiem ten strach, ale Niemcy popełnili też bardzo dużo błędów. Tu już nie chodzi o Nord Stream 1 i 2, które są standardowymi przykładami.
Bardziej chodzi o to, jak się do obecnej sytuacji odnosi zachodnia lewica. Często na Zachodzie mamy jeszcze w głowach Jałtę. Ludzie nadal są tu zakładnikami takiego myślenia. Tutejsza lewica raczej nie rozumie Ukraińców, którzy nie chcą żyć pod butem Rosji. Ukraińcy mają własną, z wielkim trudem utrzymywaną ostatnio tożsamość. Tak to też odbierałem, kiedy byłem kilka lat temu w Ukrainie. Wojna na terytorium Ukrainy to olbrzymia czarna serwetka na moim sercu. Taka jak w utworze Franka Zappy.
*Artur Becker (ur. 1968 w Bartoszycach). W Niemczech mieszka od 1985 r. Niemieckojęzyczny powieściopisarz, poeta i eseista oraz tłumacz literatury polskiej. Opublikował ponad 20 książek. Członek niemieckiego PEN-Clubu. Jego powieść „Drang nach Osten” otrzymała w 2022 r. niemiecko-japońską Nagrodę Literacką Kakehashi. Laureat Nagrody im. Adelberta von Chamisso. Aktualna książka Artura Beckera: „Schwarze Servietten auf meinem Herzen. Aus den Leben der Kosmopolen. Essays”, Arco Verlag 2024.
Lubisz nasze artykuły? Zostań naszym fanem na facebooku! >>