Niemieccy hodowcy zachodzą w głowę. Dokąd z tucznikiem?
11 lipca 2020Największa ubojnia w Niemczech Toennies w Rheda-Wiedenbrueck jest od 20 czerwca zamknięta z powodu masowych infekcji koronawirusem wśród pracowników. Ponad 1500 osób jest zarażonych. W powiatach Guetersloh i Warendorf zamknięte zostały szkoły i przedszkola, a mieszkańców obowiązują ponownie ograniczenia w kontaktach.
Niemiecki przemysł mięsny znalazł się pod pręgierzem. Problem ma nie tylko właściciel ubojni w Rheda-Wiedenbrueck Clemens Toennies, lecz także 28-letni hodowca tucznika Florian Hollmann z miejscowości Ense (Nadrenia Północnej-Westfalii). Musi przechować gdzieś 400 świń przeznaczonych na ubój. – Deprymujące jest to, że wciąż trzeba zapewnić miejsce dla nowych prosiąt. Wymaga to dużej pomysłowości – mówi hodowca.
Zaległości w przemyśle mięsnym
Łańcuch produkcji wieprzowiny przypomina wyścig sztafetowy. Wszystko jest ściśle określone w czasie, produkcja następuje na żądanie, a przekazanie pałeczki jest ciągle udoskonalane. Zaczyna się od hodowcy prosiąt,który karmi je przez trzy miesiące. Następnie pieczę nad zwierzętami przejmuje taki hodowca jak Florian Hollmann. Płynną mieszanką pszenicy, jęczmienia, mączki sojowej, kukurydzy i minerałów tuczy je przez kolejne cztery miesiące, aż osiągają wagę 100 kilogramów.
Największe ubojnie niemieckie, takie jak Toennies, Vion czy Westfleisch, zabijają milion świń tygodniowo. A sieci supermarketów dostarczają je klientowi w postaci plasterków kiełbasy, kotletów czy golonek.
− Świnie, które są rzeczywiście gotowe do uboju, ale nie mogą być zabite, są jak swego rodzaju fala uderzająca w dziub statku − wyjaśnia rolnik. – Mija 20. dzień, a ja zadaję sobie pytanie: kiedy fala ta przeleje się na statek, czyli będzie zwyczajnie za dużo świń? – zastanawia się hodowca, który od dziecka chciał być rolnikiem i przed rokiem dołączył do tradycyjnego gospodarstwa rodzinnego. Problem udało mu się chwilowo rozwiązać, rozdzielając tucznik pomiędzy cztery chlewnie (każda wielkości boiska piłkarskiego), mieszczące po tysiąc zwierząt. Oznaczył je też odpowiednio farbą. Kolor niebieski mają na grzbiecie te zwierzęta, które wkrótce muszą iść na ubój. Te z czerwonym oznakowaniem muszą iść tak szybko, jak to możliwe.
Spadające ceny trzody chlewnej
Przed koronakryzysem Florian Hollmann zarabiał na każdej świni 20 euro. Do każdego oznakowanego zwierzęcia dopłaca teraz 20 euro. Również dlatego, że bardziej wyrośnięte egzemplarze nie odpowiadają standardowym wymiarom dla linii produkcyjnych w ubojniach. – Wszyscy chcemy cały czas jeść kotlety tej samej wielkości i dlatego zabijane świnie muszą być też tej samej wielkości – wyjaśnia hodowca. Jeśli dostarcza zbyt duże zwierzęta, płacą mu mniej.
W ostatnich dniach cena tucznika spadła w Niemczech o jedną czwartą. Młody rolnik stracił już prawie 10 tys. euro. Tuż po zamknięciu rzeźni w Rheda-Wiedenbrueck Hollmann mógł wysłać tucznik do innej rzeźni Toennies w Saksonii-Anhalt. Ale także tam nic nie działa. Dlatego hodowca kontaktuje się z kolegami po fachu, pyta o rozwiązania i o to, która z rzeźni ma jeszcze moce przerobowe. Nauczył się teraz planować tylko z kilkudniowym wyprzedzeniem. – W następny wtorek przyjadą nowe prosięta i do tego czasu trzeba przygotować chlewnię. Muszę się wykazywać sporą inicjatywą, pragmatyzmem i spontanicznością – wyjaśnia rolnik. Tym bardziej, że komunikacja w kryzysie, zwłaszcza z rolnikami, pozostawia wiele do życzenia. – O tym, jak będzie wyglądać dalej sytuacja w zakładach Toennies, wiem tak samo niewiele jak każdy inny. Informacji dostarcza tylko lokalna prasa lokalna – mówi Hollmann.
Nauczka z koronakryzysu
Według doniesień prasowych za tydzień ubojnia Toennies w Rheda-Wiedenbrueck ma zostać ponownie otwarta. Wtedy 170 świń Floriana Hollmanna trafiłoby pod nóż. Ale co potem? Czy w niemieckim przemyśle mięsnym coś się zasadniczo zmieni? Obrońcy zwierząt zamiast przemysłowej produkcji na wielką skalę domagają się zwiększenia dobrostanu zwierząt, a wielu polityków domaga się teraz bardziej humanitarnych warunków pracy zamiast niskich cen mięsa. A może przemysł mięsny stwierdzi na końcu, że „miał szczęście” i nic się nie zmieni.
Rolnik z Ense w to nie wierzy. – Toennies to tylko wierzchołek góry lodowej. To jak pracuje się w rzeźniach i jak zakwaterowani są pracownicy nie jest niczym nowym – uważa Hollmann. Jego zdaniem, ci którzy nie chcieli o tym wiedzieć, przymknęli na to oczy. Od nikogo ani razu nie usłyszał, że to, co się w branży dzieje, to szaleństwo.
Hodowca, w ramach nauczki z koronakryzysu,chce spróbować zdywersyfikować swoje gospodarstwo. Chce je oprzeć na kilku filarach. Zajmuje się już uprawą zboża, kukurydzy, buraków cukrowych i marchwi. A być może uda się jeszcze rozbudować wielką biogazownię, która już produkuje energię elektryczną dla 700 gospodarstw domowych.
W przyszłości chciałby móc swój tucznik wysyłać do różnych ubojni, chociaż w dzisiejszych czasach nie jest to wcale takie łatwe. – Kiedyś mieliśmy 20-30 rzeźni w Nadrenii Północnej-Westfalii, teraz mam do wyboru tylko 3-4. Największym problemem jest centralizacja, którą nadal forsujemy – mówi Florian Hollmann. Jego zdaniem polityka musi stworzyć warunki ramowe, pozwalające przetrwać nawet mniejszym ubojniom.