Niemiecki bałagan? Dlaczego Niemcy tak partaczą wielkie projekty
11 stycznia 2013Nie starcza palców obu rąk, żeby wyliczyć projekty budowlane, które albo nie były gotowe o czasie albo - co stało się już regułą - nawet kilkakrotnie przekroczyły kosztorys. Kiedy zaczyna się doszukiwać przyczyn i osób winnych takiego stanu rzeczy, specjaliści wyjaśniają, że takie działania są właściwie celowe. Aż trudno w to uwierzyć w czasach, gdzie wszystcy twierdzą, że każdy grosz obracają dwa razy zanim go wydadzą.
Słabe punkty widoczne z daleka
W obowiązującym w Niemczech systemie zdaje się coś generalnie nie zgadzać. Wskazuje na to już sam fakt, jak wielkie jest grono ekspertów, którzy nie zajmują się niczym innym jak analizą błędów popełnionych na wielkich budowach. Jednym z nich jest Thomas Heilfort, wykładowca Politechniki w Dreźnie, który od 17 lat pracuje także jako rzeczoznawca ds. tzw "zakłóceń w realizacji projektów budowlanych". - Projekty budowlane finansowane z publicznego budżetu są skazane na niepowodzenie, ponieważ cały system pracy jest chory - zaznacza Heilfort, i wymienia te bolączki: zbyt mała rezerwa czasowa, by móc reagować na nieprzewidziane okoliczności, zbyt wiele szczebli hierarchii panoszącej się na wielkich budowach.
Tego samego zdania są dwaj inni eksperci: architelt Horst Keller i ekonomista Friedhelm Luetz, którzy stworzyli przedsięwzięcie pod nazwą "Bauen mit Werten" ("Budowa z wartością"), które ma ustrzec prywatnych inwestorów przed powielaniem błędów z wielkich, budżetowych projektów budowlanych. - Głównym błędem jest nieumiejętność pracy zespołowej i obstawanie przy warunkach, którym właściwie nikt nie potrafi sprostać - uważają.
W tym szaleństwie jest metoda
Wciąż nasuwa się także pytanie, gdzie są winni i kto ponosi odpowiedzialność, bo przecież nie wszystkim można obarczać nieudolnych polityków. Trzej wymienieni już eksperci są zdania, że cały ten system to błędne koło współodpowiedzialności, którego nie można przerwać.
Wszystko zaczyna się od zbyt ambitych harmonogramów czasowych i nierealistycznych kosztorysów. Do tego dochodzą jeszcze przepisy budowlane i cały system norm, które działają jak dodatkowe dyby. Na przykład wszystkie publiczne projekty budowlane muszą być wystawiane na przetarg.
Najważniejszym kryterium jest przy tym cena. A ponieważ w branży budowlanej jest duży konkurencja i firmom zależy na uzyskaniu zleceń, każdy stara się zaoferować jak najniższą cenę - z pełną świadomością, że jest nierealna. - Dla firm nie wiąże się to nawet z żadnym ryzykiem - podkreśla Thomas Heilfort - bo większość przetargów jest ogłaszana z błędami.
A ponieważ tak właśnie jest, zanim ktoś nie wystartuje do przetargu, wyszukuje te właśnie błędy i luki, by potem, po wygraniu przetargu, móc wysuwać dodatkowe roszczenia. I wszystko to dzieje się legalnie, potwierdzają eksperci. Ma to nawet własną nazwę: "Claim Management" ("zarządzanie roszczeniowe").
Często dzieje się też tak, że jakaś firma otrzymuje zlecenie, a nie miała jeszcze w rękach projektu wykonawczego, który w danym momencie nie był jeszcze gotowy. Wtedy naciska się na firmy, by chociaż zaczęły roboty. Nierzadko zdarza się, że położone tak "na czuja" przewody trzeba potem zrywać, bo według ostatecznego planu, mają biec zupełnie gdzie indziej.
W wypadku potężnych projektów infrastrukturalnych często taki szczegółowy projekt wykonawczy oddaje się nawet w ręce samych wykonawców, by zaoszczędzić na kosztach i pozbyć się części odpowiedzialności. Przy takim modelu powstaje więc miejsce do nieporozumień i błędów w planowaniu, bo nad projektem nie panuje jedna ręka.
Najpierw zrobią, potem pomyślą
Błędy w planowaniu, czy życzenia późniejszych zmian, także powodują, że już gotowe, specjalne rozwiązania, stają się nieprzydatne albo trzeba je usuwać i robić od nowa - podkreśla Thomas Heolfort. Wielu takich problemów możnaby jednak uniknąć, jeżeli roboty budowlane rozpoczynałoby się po zamknięciu projektu wykonawczego. Celowe byłyby także wstępne, przygotowawcze spotkania z firmami rzemieślniczymi uważanymi za najlepsze, i to jeszcze zanim zostanie rozpisany przetarg - sugerują rzeczoznawcy. Jednak niemieckie przepisy zabraniają tego rodzaju kontaktów przy inwestycjach w ramach zamówień publicznych. - Żadna z firm nie może mieć przewagi ze względu na posiadane informacje - zaznacza Friedhelm Luetz, inaczej mogłaby zostać nie dopuszczona do przetargu. Nie mówiąc o tym, że potem sypią się pozwy do sądu od zazdrosnej konkurnecji. Wszystko to może dodatkowo opóźniać reealizację projektu.
Zbyt późna kontrola
Jasne jest, że na każdej budowie w Niemczech aż się roi od kontrolerów i inspektorów. W tak zwanym "dziennym wykazie robót" ujmowane i zatwierdzane są wykonane danego dnia prace. Ale na budowach, gdzie dochodzi do potknięć i opóźnień, brakuje z reguły kontrolera dotrzymywania terminów, który koordynowałby działania i elastycznie reagował w momencie gdy coś się "sypie", wyjaśnia Thomas Heilfort.
- Każde przedsiębiorstwo pracujące na budowie tak naprawdę interesuje tylko ich własne zlecenie i ich umowa - potwierdza Friedhelm Luetz. - Cała reszta jest im obojętna. Jeżeli gdzieś dochodzi do potknięcia i przestoju, dochodzi do lawinowego spiętrzenia innych prac. - Jeżeli na budowach pracowałyby samodzielne zespoły, ponoszące odpowiedzialność, wtedy wspólnie możnaby rozwiązywać po drodze wiele problemów i zbędni staliby się kontroilerzy - twierdzą eksperci.
Ale na przeszkodzie staje myślenie w kategoriach hierarchii. W sytuacjach problematycznych oczywiście wszyscy starają się ratować sytuację, zaznaczają eksperci, ale zbyt długo próbuje się znaleźć rozwiązanie już na najniższym szczeblu i zbyt późno alarmuje przełożonych. - Każdy stara się zachować twarz i wymigiwać się od błędów.
Natomiast nadzór budowlany wkracza dopiero na budowę po jej ukończeniu i domaga się certyfikatów materiałów użytych do budowy. Certyfikaty te mają z reguły określony termin ważności i jeżeli budowa się opóźniła, możliwe jest, że ważność tych certyfikatów wygasła. - W najgorszym przypadku materiały te trzeba demontować i budować od nowa - wzdycha ekspert.
Odpowiedzialność polityków
Kiedy opinia publiczna dowiaduje się o jakimś kolejnym fiasku projektu budowlanego w ramach zamówień publicznych, z reguły podnosi się wrzawa i pytanie o odpowiedzialnych za to polityków. Ale to, zdaniem ekspertów, mija się z realiami. Politycy zasiadający w radach nadzorczych, mający nadzorować projekty budowlane, z reguły jako ostatni dowiadują się o tym, co naprawdę dzieje się na placu budowy. Poza tym brak jest im fachowej wiedzy, by rzeczywiście móc ocenić tak kompleksowe projekty. - W kluczowych miejscach brak jest rzeczywistych specjalistów. Politycy kochają makiety, plakaty, kamienie węgielne i własny profil - stwierdza bez większej złośliwości Thomas Heilfort.
Friedhelm Luetz natomiast ubolewa, że tak naprawdę przy publicznych projektach nikt nie musi się obawiać, że zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Wszystko ciągnie się tak długo, że politycy nierzadko już w ogóle nie piastują danych stanowisk, kiedy wszystko się wali. Jego zdaniem polityka powinna zaadbać o to, by wyrugować błędy obecnego systemu. To, że jest to możliwe pokazują przykłady Australii i Nowej Zelandii. Tam co prawda także odbywają się przetargi, ale tam bardziej liczą się nie poszczególne przedsiębiorstwa, a bardziej całe zespoły, które już udowodniły, że potrafią ze sobą współpracować.