Wojny na świecie. Jest ich więcej, czy tak się tylko zdaje?
2 sierpnia 2014Rzadko kiedy mass media tak wiele miejsca poświęcają konfliktom zbrojnym i rzadko kiedy tak gorąco się o nich dyskutuje. Klasyczne publikatory i portale społecznościowe są pełne doniesień z frontu konfliktu izraelsko-palestyńskiego, ze wschodniej Ukrainy i o tragedii narodu syryjskiego. Ludzie w prywatnych rozmowach łapią się za głowę i pytają, czy świat już kompletnie zwariował, bo wszędzie są wojny.
Lekki wzrost liczby konfliktów, ogromny - ofiar
Czy faktycznie w ostatnim czasie tak bardzo wzrosła liczba konfliktów? W pewnym sensie tak, potwierdza Sam Perlo-Freeman z renomowanego sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem SIPRI i ekspert ds. zbrojeniowych. Po stosunkowo spokojnym okresie po zakończeniu zimnej wojny, od połowy pierwszej dekady XXI wieku liczba konfliktów znów zaczęła wzrastać.
- Uppsala Conflict Data Program (UDPC), będący najbardziej wiarygodnym źródłem informacji o konfliktach zbrojnych, odnotował lekki wzrost liczby międzypaństwowych konfliktów, ale przede wszystkim wzrost liczby ofiar - zaznacza Perlo-Freeman. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą wojny domowej w Syrii.
Wojna w czasie rzeczywistym
Lecz nasza percepcja konfliktów zbrojnych potęgowana jest przez jeden, bardzo istotny, czynnik: portale społecznościowe. Zdjęcia uchodźców z Syrii i ze Strefy Gazy są przerażające. Bardzo wiele tych zdjęć dociera przez Twittera czy Facebook. Amerykański dziennikarz David Carr pisał niedawno na łamach "New Jork Times'a": "Geopolityka i wszechobecne media społecznościowe uczyniły świat mniejszym i chyba bardziej krwawym miejscem".
Perlo-Freeman interpretuje rolę mediów społecznościowych w relacjonowaniu wydarzeń wojennych jako demokratyzację.
- Oznacza to, że otrzymujemy od ludzi będących na miejscu dużo więcej informacji i mamy dużo większy wybór perspektywy i opinii niż w czasach, kiedy nad przekazem wiadomości miały władzę wielkie koncerny medialne. W przypadku konfliktu w Strefie Gazy, Izrael jest w dużo trudniejszym położeniu niż przy "Operacji Płynny Ołów" (operacja militarna, której celem była likwidacja członków i zniszczenie infrastruktury Hamasu w Strefie Gazy w 2008 r. - przyp.red.). Obecnie zdjęcia zabitych ofiar wychodzą w świat w czasie rzeczywistym - podkreśla Perlo-Freeman.
Takie nieprzesiewane informacje na portalach społecznościowych są jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem, bowiem kiedy tylko pojawiają się w sieci, od razu są instrumentalizowane. Ostatni taki przypadek to zdjęcia izraelskich żołnierek, które na ćwiczeniach wojskowych malowały sobie na twarzy rany. Te zdjęcia, wyjęte z kontekstu, opublikowano na Twitterze z podpisem: "Tak Izrael wodzi ludzi za nos". "Sueddeutsche Zeitung" miała do tego celny komentarz: "Ludzie wierzą w każdą informację, która jest potwierdzeniem ich wizerunku wroga". Czyli same media społecznościowe stają się miejscem, na które przenoszą się konflikty.
Szczególnie w dwóch przypadkach, konfliktu bliskowschodniego i ukraińskiego, każda ze stron konfliktu chciałaby mieć władzę nad ich prezentowaniem w mediach. I jak zawsze pierwszą ofiarą wojny pada prawda.
Sam Perlo-Freeman zaznacza, by czytelnicy ostrożnie podchodzili do takich informacji i szukali możliwości ich zweryfikowania. Coraz szybszy przekaz zdjęć, przy jednoczesnym uproszczeniu wysoce złożonych uwarunkowań, prowadzi do zaostrzenia konfliktów poza ich obszarem. W przypadku Izraela i Strefy Gazy utwardziły się fronty nie tylko pomiędzy stronami konfliktu, ale także pomiędzy ich poplecznikami. W Niemczech i Francji doszło na przykład do antysemickich ekscesów.
Innym skutkiem zalewu zdjęciami i filmami z regionów kryzysowych jest utrata adekwatności relacji. W obliczu tysięcy doniesień, twittów i postów na temat Bliskiego Wschodu i Ukrainy na dalszy medialny plan zdają się schodzić konflikty w Mali, Nigerii, Kongu czy Sudanie. Czy zwycięzcą zostaje ten, kto miał więcej twittów?
Krytyka dyplomacji
Rozbieżność między zdjęciami z frontów walk, dostępnymi zawsze i wszędzie, a żmudnymi dyplomatycznymi zabiegami pokojowymi jest ogromna. To wywołuje frustrację: w licznych komentarzach i podczas ulicznych protestów ludzie dają upust swojej złości na, ich zdaniem, przyglądającą się bezczynnie międzynarodową społeczność.
Ta zdaje się być faktycznie bezsilna wobec aktualnego konfliktu na Bliskim Wschodzie i niekończącej się wojny domowej w Syrii i na Ukrainie. Polityk niemieckich Zielonych Tom Koenigs brał w obronę ONZ, kiedy mówił o tej bezsilności na falach Deutschlandfunku: Podkreślał, że jest to międzynarodowa organizacja, która bezwzględnie walczy o ochronę życia ludności cywilnej. - To jest ważne i konieczne - zaznaczył.
Sam Perlo-Freeman potwierdza tę opinię. Rzut oka na sytuację na świecie ukazuje, że także w przypadku zapiekłych konfliktów jest miejsce na dyplomatyczne rozwiązania.
Jak zmieścić wojnę w 140 znakach?
- W erze Busha i wojny z terroryzmem polityka odeszła od dyplomatycznych rozwiązań konfliktów zbrojnych. W ostatnim czasie jednak znów nastała na nie moda. Rząd Kolumbii prowadzi na przykład aktywnie negocjacje pokojowe z FARC, Turcja ostrożnie szuka rozwiązania problemu kurdyjskiego i nawet na Bliskim Wschodzie Stany Zjednoczone i Iran stawiają na dyplomację. To coś nowego od czasów Rewolucji Islamskiej 1979 r. - wylicza Perlo-Freeman.
- Dyplomacja nie doszła jeszcze do kresu swoich możliwości. Udało się jej nie tylko zapanować nad całym szeregiem konfliktów w następstwie Arabskiej Wiosny. Jeżeli chodzi o wschodnią Ukrainę, to występują tam poważne napięcia, ale Rosja i Zachód utrzymują w dalszym ciągu solidne kontakty dyplomatyczne. Nie sądzę, żeby czekała nas nowa zimna wojna - twierdzi badacz pokoju. .
Być może więc klasyczna dyplomacja będzie tym ważniejsza w epoce Twittera i Facebooka, bo kompleksowość wojny trudno jest zawrzeć w 140 znakach.
Philipp Jedicke / Małgorzata Matzke